Niektórzy w Sylwestra idą na bulwar, inni na domówkę u znajomych, a ja postanowiłam w ten dzień zrealizować swoje wielkie marzenie – zdobycie Kilimandżaro.

Pierwotnie miałam wyjechać do Afryki dopiero w lutym, ale tak bardzo nie mogłam się doczekać, że przyspieszyłam realizację mojego planu. Okres świąteczno-noworoczny okazał się idealny, bo kto mnie zna, ten wie, że trudno mnie oderwać od pracy, a pod koniec grudnia, kiedy tematów jest u nas mniej, łatwiej było mi wyłączyć telefon na tydzień.

Wigilię spędziłam jeszcze z rodziną w Sopocie, ale już w Boże Narodzenie wyleciałam do Tanzanii. Na Kilimanjaro oczywiście leci się samolotem. Z Warszawy do Dubaju, a potem z Dubaju do Kilimajaro z przystankiem w stolicy Tanzanii, Dar es Salaam (bez wysiadania z samolotu). Podróż jest bardzo długa i męcząca (razem około 24 godziny), więc zwłaszcza jeśli nie mieszkacie w Warszawie, w drodze do Kilimanjaro, polecam nocleg w Dubaju. Na lotnisku w Kilimanjaro trzeba jeszcze stanąć w okienku po wizę, zostawić swoje odciski palców i uśmiechnąć się do kamerki, która zrobi Wam zdjęcie. Potem czeka już na Was przedstawiciel lokalnej firmy, z którą będziecie zdobywać szczyt. Zawozi Was do hotelu, gdzie spędzacie noc i zostawiacie w depozycie rzeczy, których nie potrzebujecie na górze (to ważne, bo Waszą torbę będzie niósł jeden z porterów, więc nie powinna ważyć więcej niż 20 kilogramów).

Rano jecie śniadanie i przyjeżdża po Was znowu przedstawiciel firmy. My jeszcze zamówiliśmy profilaktycznie butle z tlenem (i była to bardzo dobra decyzja, ale o tym później), więc rano nam je przywieźli i pokazali jak obsługiwać. Po drodze kupiliśmy wodę na pierwszy dzień (3 litry na osobę, które wlewa się do camel baga w plecaku, bo na teren parku nie można wnosić butelek), papier toaletowy (osobiście rekomenduję mokre chusteczki) i ciastka (mimo że wzięłam ze sobą mnóstwo zdrowych batonów z daktyli, nie byłam w stanie ich przełknąć na górze, a zwykłe ciastka zbożowe całkiem mi podchodziły). Oprócz sklepu zahaczyliśmy też o bankomat, bo okazało się, że po zakupie tlenu i ponownym przeliczeniu napiwków dla ekipy, budżet nam się nie spiął. Polecam wziąć więcej dolarów z Polski (bankomatów jest mało, słabo działają, a USD są dużo milej widziane niż lokalna waluta). Odebraliśmy jedzenie z pobliskiej restauracji (jeśli tak jak ja jesteście wegetarianami, lokalesi są już przyzwyczajeni – nie będziecie musieli jeść samego ryżu:) i ruszyliśmy do bramy parku. Na dole, jak to w Afryce, jest gorąco, więc warto pamiętać o letnich ubraniach, okularach słonecznych, czapce z daszkiem i kremie z filtrem 50. Kilka formalności, obiad i ruszyliśmy.

   

  1. Machame gate (1.900 m)

Z bramy parku do pierwszego obozu szliśmy około 4 godzin. Według planu miało nam to zająć 5, więc nieco przyspieszyliśmy, ale kilka razy usłyszeliśmy „pole, pole”, czyli „powoli, powoli”. Warto oszczędzać energię na kolejne, trudniejsze etapy, wolniejsze zwiększanie wysokości sprzyja także lepszej aklimatyzacji. Pierwszy etap podróży to trekking przez las równikowy pod lekką górkę. Dookoła zielono i ciepło. Porterzy idą przodem, żeby rozbić namiot zanim dotrzemy na miejsce. To jest wręcz niemożliwe ile ci ludzie są w stanie udźwignąć! Przewodnik opowiada o roślinach i tym, co nas czeka w kolejne dni.

  

2. Machame Camp (3.000 m)

Dotarliśmy do pierwszego obozu. Będę szczera – wcześniej raz w życiu spałam pod namiotem i cenię sobie komfort życia, więc dziura w ziemi zamiast toalety, karimata w miejscu materaca i stalowa miska zastępująca prysznic były dla mnie wyzwaniem. Ale dałam radę. Woskowe korki do uszu, opaska na oczy, tabletka na sen i bardzo gruby śpiwór okazały się nieocenione. W obozie śpi kilkadziesiąt innych osób – jedni rozmawiają do rana, inni idą za potrzebą, zahaczając o Twoje śledzie, kucharze uderzają naczyniami  – nie ma takiej opcji, żeby po prostu zamknąć oczy i zasnąć, a sen to jeden z warunków dobrej aklimatyzacji. W nocy jest też bardzo zimno – spałam w czapce, bieliźnie termicznej i rękawiczkach, a wyżej już nawet przestałam się rozbierać na noc tylko dokładałam kolejne warstwy. Codziennie o 6.30 rano słyszeliśmy „Hello, ginger”, co oznaczało pobudkę i herbatę imbirową, która zapobiega nudnościom. Potem poranna toaleta, pakowanie, o 7:30 śniadanie i o 8:00 wyruszaliśmy do kolejnego obozu. Śniadanie jedliśmy w osobnym, dużym namiocie, który pełnił też rolę kuchni. Na śniadanie była zupa mleczna z kaszą manną, naleśniki z dżemem i tosty, czasami jajka, do picia kawa, herbata lub kakao. Moja codzienna dieta wygląda nieco inaczej, ale nie mogłam narzekać. Codziennie rano wypełnialiśmy też bukłaki wodą, którą trzeba było najpierw uzdatnić specjalnymi tabletkami, dodać do nich elektrolity (osobiście używałam Litorsalu) i odczekać 30 minut. W górach stosuje się hipotonik, czyli rozcieńczony izotonik – ja wrzucałam 3 tabletki uzdatniacza i 3 tabletki Litorsalu na 3 litry wody. Elektrolity Agisko nie zabijały smaku chloru, cieszę się więc, że wzięłam ze sobą 2 opcje.

    

3. Shira Camp (3.800 m)

Idziemy wyżej. Nadaj jest ciepło, nie pada. Na szczęście wzięłam ze sobą jakiekolwiek letnie rzeczy – na liście od organizatora ich nie było, pewnie uznał za oczywiste, że w Afryce jest gorąco:) Wczorajsze ubrania już niestety nie są pierwszej świeżości, ale w innych chyba bym się ugotowała. Chłodniej robi się tylko gdy za długo się odpoczywa, więc nie siedzimy dłużej niż 5 minut. Dookoła jeszcze jest zielono, chociaż robi się bardziej stromo i skaliście. Trekking trwa około 6 godzin, zaczynamy trochę czuć to w nogach. Docieramy na wysokość 3750 metrów do Shira Camp. Teoretycznie na tej wysokości powinny pojawić się już pierwsze objawy choroby wysokościowej, ale my na szczęście czujemy się dobrze. Z pewnością pomógł Diuramid, który zaczęliśmy przyjmować zaraz po wylądowaniu w Tanzanii.

 

4. Lava tower (4600 m)

Tu zaczęły się schody. Z Shiry poszliśmy do Lava Tower, która znajduje się  na 4600m. To jest najwyraźniej moja granica wysokości, przynajmniej na razie. Zaczęło być przeraźliwie zimno. Przewodnik twierdził, że będzie „same as yesterday”, na szczęście go nie posłuchałam i ubrałam się cieplej, ale i tak niewystarczająco. Wiało, aż szczękały mi zęby, marzyłam, żeby się schować w namiocie. Niestety, albo na szczęście Lava Tower to był tylko przystanek w drodze do Barranco – naszego przedostatniego obozu. Zgodnie z zasadą climb high – sleep low, weszliśmy najpierw na 4500, żeby potem zejść na nocleg na 4000. W Lava Tower zjedliśmy lunch. Nie byłam w stanie zjeść tego, co przygotowali nam organizatorzy. Niestety z jakiegoś powodu tubylcy myślą, że najbardziej lubimy frytki i inne takie wynalazki, więc ochoczo prawie codziennie nam coś smażyli. Do tej pory mam ochotę uciekać gdy czuję zapach oleju. Na szczęście Marta Naczyk, dietetyk z Formy na Szczyt poradziła mi, żebym zabrała ze sobą posiłki liofilizowane – zalewasz gorącą wodą proszek, zamykasz opakowanie i po 10 minutach powstaje z niego np. pęczotto, krem z brokułów, czy jaglanka – smaczne, zdrowe i szybkie danie. Zjadłam na stojąco przeskakując z nogi na nogę z zimna i ruszyliśmy dalej. Łącznie podróż zajęła nam tego dnia około 7 godzin, więc czułam już zmęczenie.

 

4. Barranco (4000 m)

Po zejściu z Lava Tower było trochę lepiej. Tu pierwszy raz wyciągnęłam kijki, które miałam cały czas przymocowane do plecaka. Przy schodzeniu bardzo się przydały – nieco odciążały kolana i pozwalały iść bardziej stabilnie pośród tysięcy kamieni. W tle strumyk, dookoła egzotyczne rośliny, zrobiło się cieplej, świat znowu wydawał się lepszy:)

Przed kolacją (zwykle ryż/makaron/ziemniaki + warzywa w mleku kokosowym – na nie też już szybko nie spojrzę:) poszliśmy na mały spacer obejrzeć jaskinie i lądowisko helikopterów. To lądowisko dało mi poczucie bezpieczeństwa – mieliśmy wykupioną usługę Flying Doctors, więc gdyby nam się coś stało, dostalibyśmy się do szpitala. To mnie uspakajało. W każdym obozie jest polowe biuro, w którym trzeba się wpisać do specjalnej księgi – nie wiem, czy ktoś weryfikuje, czy wszyscy, którzy weszli, potem zeszli, ale procedura wpisu jest. Dla mnie przy okazji była to możliwość zaspokojenia zawodowej ciekawości i podejrzenia, czym zajmują się inni przyszli zdobywcy Kilimanjaro, bo w tabelce była kolumna „occupation”. W księdze było sporo managerów i studentów, pojawił się też chemik, naukowiec i ekonomista. Nie było żadnych Polaków – dominowali Niemcy, Włosi, Amerykanie, Hindusi i Chińczycy.

  

4. Barafu (4600 m)

Z Baranco wyruszyliśmy do ostatniego obozu przed atakiem szczytowym. Było trudno – padał grad, do samego Barafu szliśmy prawie 8 godzin, a o północy mieliśmy jeszcze ruszyć na szczyt. Zimno, mokro, zapach ubrań pozostawiał wiele do życzenia (higiena na Kili praktycznie nie istnieje – odpada mycie włosów, z czasem mycie w ogóle – jest za zimno, żeby się rozebrać). Właściwie do „toalety” też przestaliśmy chodzić. Travel John – wspaniały wynalazek, zgooglujcie:) Moje poczucie godności osiągnęło poziom krytyczny:) Po dotarciu na miejsce dopadł nas jeszcze potężny ból głowy – ucisk w skroniach jakby ktoś ściskał Ci czaszkę imadłem. Na szczęście mieliśmy apteczkę, którą przygotował nam Robert Szymczak – lekarz wysokogórski z Formy na Szczyt. Panie! Dzięki za tę apteczkę! Podczas całego pobytu zużyliśmy chyba pół zawartości – Metafen, No-Spa, Nasen, Diuramid – wszystko się przydało. Po kolacji (makaron z cukrem to jedyne co byliśmy w stanie skonsumować – niby nie czułam, że mamy często występującą na dużych wysokościach utratę apetytu, ale jednak jedliśmy mniej niż normalnie i sporo rzeczy nam nie smakowało) 3 godziny snu i o 23 pobudka – herbata imbirowa i to, po co tu przyjechaliśmy, czyli atak szczytowy!

 

5. Uhuru (5895 m)

Z obozu wyruszyliśmy o północy, z czołówkami na głowach. Moje piekiełko zaczęło się już na starcie – najpierw zaczęły mi się trząść nogi. Nie wiem czy z przemęczenia, czy z niedoboru elektrolitów, ale nie byłam w stanie nad tym zapanować. Potem zaczęła mi kapać krew z nosa i czułam się, jakbym za chwilę miała zemdleć. W skali od 0 do 10 czułam się na 1. A przede mną jeszcze 8 godzin marszu! Myślę, że gdyby nie to, że tyle osób we mnie wierzyło, zrezygnowałabym. Na szczęście przypomniałam sobie o tlenie. Kilka wdechów, żel energetyczny i zaczęło być trochę lepiej. Nadal nie ok, ale jakoś szłam dalej. „Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze, dasz radę” – zaczęłam powtarzać sobie w głowie i stawiać kolejne kroki. Widziałam przed sobą tylko tył butów przewodnika, a na nich żółtą stopę – logo jednej z firm produkujących górską odzież. Skupiłam się więc na tym znaczku i stawiałam kolejne kroki. Było ciemno, przeraźliwie zimno i stromo. Na ziemi co jakiś czas widoczne były ślady krwi i wymiociny, mijałam kolejnych wycieńczonych ludzi z nieobecnym wzrokiem. To nie nastrajało pozytywnie. Po kilku godzinach na horyzoncie zaczęły pojawiać się pierwsze promienie słońca. Mimo że prawdopodobnie był to najpiękniejszy wschód słońca, jaki widziałam, w tamtej chwili miałam go gdzieś – chciałam tylko żeby zrobiło się cieplej i żeby zaczęło być widać szczyt. Pierwszy był Stella Point – to trochę jak 35 kilometr na maratonie. Wiesz, że od celu dzieli Cię jeszcze tylko 45 minut, więc dasz radę wykrzesać z siebie jeszcze trochę siły. Przypomniałam sobie słowa Alicji, mojej instruktorki jogi – „jeśli wydaje Ci się, że już nie możesz, możesz jeszcze 30%”. No to próbowałam. Zataczałam się, nogi miałam ciężkie jak z ołowiu, ale szłam. Marzyłam, żeby znaleźć się już na dole, w łóżku, gdziekolwiek, gdzie jest bezpiecznie, miałam w nosie robienie zdjęć, podziwianie krajobrazów czy gratulowanie tym, którzy schodzili. Pojawiały się chwilowe ataki paniki – trochę jak przy nurkowaniu, kiedy uświadamiasz sobie, że jesteś tak daleko, że jeśli coś się stanie, nie dasz rady wrócić. Wtedy wyciągnęłam zwiniętą w kłębek flagę z logo Jobhouse, którą dostałam od dziewczyn z marketingu, przypomniałam sobie też prezent, jaki dostałam na święta od mojego zespołu – kolaż zdjęć moich przyjaciół i znajomych, którzy zagrzewali mnie do walki. To mi dało siłę. O 7:45 w Sylwestra stanęłam na dachu Afryki!

  

6. Uhuru (5895 m) – Barafu (4500 m) – Mweka (3000 m)

Z Uhuru trzeba było jeszcze jednak zejść. Przypomniałam sobie smsa od Karola Henniga, trenera, który przygotowywał mnie do wyprawy. Kiedy wysłałam mu zdjęcie z Rys z podpisem „done”, odpisał mi, że „done” będzie na dole:) Oczywiście miał rację. Na Kili poziom mojej mocy psychicznej i fizycznej wynosił okrągłe zero. Nie pomagało już wmuszanie w siebie batonów, wdychanie tlenu, picie wody, nic. Przewodnik powtarzał tylko, że musimy jak najszybciej zejść w dół. Łatwo powiedzieć. Miałam przez chwilę pomysł, żeby sturlać się na dół. Hasani jednak szybko wybił mi go z głowy. Potem postanowiłam na chwilę zasnąć na kamieniu. Obudził mnie krzyk przewodnika „Natalia! Don’t sleep! It’s dangerous!”. Zeszłam parę kroków i znowu zgon. Miałam z tyłu głowy sceny z filmów o alpinistach, którzy w ten sposób stracili życie, ale naprawdę byłam tak doszczętnie wyczerpana, że było mi wszystko jedno. Zejście trwało całą wieczność, a dokładnie 6 najbardziej wymagających godzin w moim życiu. Najgorzej, że na wysokości 4500, na której znajdował się obóz, wcale nie było lepiej. Doczłapałam się jakoś do namiotu, rozebrałam do rosołu (pierwszy raz w namiocie było gorąco, ale możliwe, że mi się to wydawało) i leżałam plackiem patrząc w sufit przez 3 godziny. Byłam zła – na siebie, Afrykę, organizatorów, ekipę, na cały świat i przede wszystkim na to, że żeby poczuć się lepiej muszę iść kolejne 4 godziny w dół, a nie mam już kompletnie siły. Marzyłam, żeby mnie ktoś tam zniósł. Dzień wcześniej widziałam jak 2 przewodników znosiło osłabioną kobietę w dół na rękach. Wczoraj wydawało mi się to dziwne, dzisiaj oddałabym za to wszystkie pieniądze. Albo może skorzystam z Flying Doctors? Rozważałam w omamach tysiąc scenariuszy. Ostatecznie podłączyłam sobie tlen, założyłam buty i poszłam dalej. Z bladą, spuchniętą twarzą, rurkami w nosie i chustą na głowie wyglądałam jak po chemioterapii. Poniżej 3500m na szczęście mogłam już normalnie oddychać i świat znowu stał się lepszy. Zaczęło do mnie docierać, że właśnie weszłam na Kilimanjaro!

  

7. Mweka (3000 m)

Czas na ostatnią noc pod namiotem. Ostatnia najgorsza! Nocleg był w lesie równikowym, więc całą noc lało. Wszystkie rzeczy wilgotne, namiot mokry, mięśnie zakwaszone. W końcu miałam w nogach prawie 100 km. Musiałam chwilę popłakać. Miałam już naprawdę dość. Marzyłam o łóżku, prysznicu, zasięgu, normalnym jedzeniu, czystych ubraniach, zapachu prania. Rano byłam spakowana jeszcze przed „Hello, ginger”. Wręczyliśmy napiwki i podziękowaliśmy ekipie, oni w zamian zaśpiewali nam piosenkę i pomknęłam w dół w 2h, chociaż standardowy czas zejścia do bramy parku to 4. Ostatni wpis w księdze, odebranie certyfikatu, pierwszy łyk wody niesmakującej chlorem i hotel! Czysty wspaniały hotel! A w nim prysznic! Woda była zimna, bo nie wiedziałam, że trzeba włączyć bojler, ale to nie było istotne, ważne, że mogłam założyć czyste ubranie, umyć włosy. Poczułam się cudownie! W ramach regeneracji i nagrody następnego dnia wieczorem miałam polecieć na Zanzibar, który jest oddalony od Kilimandżaro zaledwie o 45 minut lotu. Stwierdziłam jednak, że chcę się tam znaleźć jak najszybciej, najlepiej jeszcze tego samego dnia. Znalazłam więc pierwszy lepszy lot i już wieczorem celebrowałam mój mały wielki sukces na rajskiej plaży:)

  

A oto, czego nauczyło mnie Kilimanjaro:

1. Pokora

Nieważne, czy na co dzień jesteś prezesem czy prezydentem – w drodze na szczyt wszyscy są równi – spuszczasz głowę i stawiasz krok za krokiem, bo nikt Cię tam nie wniesie.

2. Wdzięczność

Prysznic, łóżko, czyste ubranie, ulubiony posiłek, dach nad głową – jak bardzo tegowcześniej nie doceniałam!

3. Tu i teraz

Brak zasięgu w telefonie, pobudka o wschodzie i sen po zachodzie słońca. Nie rozpamiętujesz co było wczoraj, nie myślisz o tym, co będzie jutro, skupiasz się na przetrwaniu w danej chwili. Kiedy jesteś głodny, jesz, kiedy zaczyna padać deszcz, zabezpieczasz plecak. Po prostu.

4. Zespół

Nie udźwigniesz sam namiotu, jedzenia, wody i ubrań. Prawdopodobnie zabłądziłbyś bez przewodnika. Ktoś dba też o firmę, gdy Ty realizujesz swoje marzenia. To ja jestem na zdjęciu ze szczytu, ale tak naprawdę jestem tylko współwykonawcą tego dzieła.

5. Pozytywne myślenie

Na Kili tak jak w życiu chciałam się poddać jakieś kilkanaście razy. Nie miałam siły, traciłam motywację, ale ostatecznie szłam dalej – dla siebie, dla tych, którzy mi kibicowali. Kiedy ja przestawałam wierzyć, oni wierzyli za mnie.

W 2018 życzę Wam zdobycia Waszych Kilimanjaro i tego wspaniałego uczucia, że niemożliwe nie istnieje!

Jeżeli chodzi Wam po głowie wyprawa na Kili, stworzyłam dla Was kilka wpisów na temat tego, jak się przygotować:

  1. Dieta: https://nataliabogdan.com/jak-przygotowac-sie-do-wyprawy-na-kilimanjaro-cz-1-odzywianie/
  2. Trening: https://nataliabogdan.com/jak-przygotowac-sie-do-wyprawy-na-kilimanjaro-cz-2-trening/
  3. Organizacja wyjazdu: https://nataliabogdan.com/jak-przygotowac-sie-do-wyprawy-na-kilimanjaro-cz-3-logistyka/
  4. Zdrowie: https://nataliabogdan.com/jak-przygotowac-sie-do-wyprawy-na-kilimanjaro-cz-iv-zabezpieczenie-medyczne/

A tu kilka zdjęć z mojej wyprawy życia 🙂

Udostępnij artykuł
kilimandżaro natalia bogdankilimanjaro jobhouserelacja kilisylwester na dachu afrykizdjęcia kilimnadżaro

Zobacz inne wpisy na blogu

Na zdjęciu Natalia Bogdan w granatowej sukience, trzymająca w ręce szyld # StaćCięNaSukces. W prawym górnym rogu napis: Natalia Bogdan, prezes Jobhouse, Bizneswoman Roku 2016 i strona internetowa: www.bizneswomanroku.pl

Zostań Bizneswoman Roku!

Sukces
Jeszcze tylko do 6 grudnia można przesyłać swoje zgłoszenia do konkursu Bizneswoman Roku 2017! Mam przyjemność zasiadać w Loży Ekspertów w kategorii Moja Firma i już nie mogę doczekać się aż zapoznam się…
Sukces